MÓJ PIERWSZY MARATON

Jacek Fedorowicz

Jest mi dość niezręcznie zabierać głos na tak konkretnie zadany temat maratonowy („Mój pierwszy…”), ponieważ mój pierwszy był jednocześnie ostatnim. Wyznaję ze wstydem, ale niestety dystans czterdziestu dwóch kilometrów okazał się już tak wyśrubowany, że po pierwszym starcie już nigdy nie zdecydowałem się na powtórkę. Półmaratony owszem, ale pełny maraton już nie. Ale też nie było potrzeby. Przebywszy biegiem 42 km zdobyłem przecież wtedy swój Mount Everest, czyli wszystko, co było do zdobycia. Czułem się po biegu tak, jakbym spełnił główny cel w życiu. I dumny byłem jak paw. Zawsze twierdziłem, że gadać do mikrofonu, wygłupiać się przed kamerą, pisać jakieś rymowanki, czy felietoniki, to żadna sztuka. Za to przebiec 42 kilometry, nie przejść, ale przebiec, to naprawdę nie każdy potrafi. Szczególnie, że w młodości nie uprawiałem żadnego sportu, a w momencie startu miałem już 51 lat.

Biegać zacząłem kilkanaście lat wcześniej, a tak bardziej na serio po czterdziestce. Stosunek do biegania miałem zdecydowanie niewłaściwy. Nie biegałem dla przyjemności, ani dla zdrowia, ale dla satysfakcji z poprawiania wyników. Zapisywałem je sobie począwszy od momentu, kiedy udało mi się truchtać bez zatrzymania przez pół godziny. Było to w połowie lat siedemdziesiątych, byłem więc wtedy człowiekiem (z dzisiejszej perspektywy) dość młodym, przed czterdziestką i fakt zapamiętania tej pół godzinki jako sukcesu sportowego, może być najlepszym dowodem mojego ówczesnego niezgulstwa. Prawdziwi sportowcy znów uśmiechną się z politowaniem, ale z dumą zapisałem sobie w kalendarzyku, pod datą 20 maja 1979, że tego dnia po raz pierwszy w życiu udało mi się przebiec 10 kilometrów poniżej godziny. Następne wpisy były na szczęście nieco lepsze, a dystanse coraz dłuższe. W grudniu 1980 odważyłem się przebiec 20 kilometrów, a zegarek pokazał niepełne dwie godziny. Sprawdzałem sobie sam na zegarku, ponieważ zawsze biegałem samotnie i w miejscach odludnych, lub po ciemku. Wstydziłem się tego mojego tempa, które wydawało mi się, chyba słusznie, nad wyraz ślamazarne. Poza tym byłem już wtedy osobą rozpoznawalną, co powodowało dodatkową obawę, że uznają mnie za zidiociałego artystę, który już sam nie wie co robić, żeby zwiększyć sobie popularność.

Przebiegnięcie maratonu wydawało mi się początkowo czymś absolutnie nieosiągalnym. Ale kiedy pierwszy raz w życiu zdecydowałem się na start wśród ludzi, po raz pierwszy środkiem jezdni, przy wstrzymanym ruchu samochodowym, po raz pierwszy z numerem startowym i świadomością, że po raz pierwszy zmierzą mi czas sędziowie i kiedy udało mi się przebiec 24 kilometry (to był pierwszy, jeszcze „niewymiarowy”, bieg „Solidarności” z Gdańska do Gdyni w 1981 roku) w czasie dwie godziny i niecałe trzy minuty - postanowiłem, że muszę przebiec maraton.

Cztery lata później o dystansie dziesięciokilometrowym mówiłem już pogardliwie, że jest
„sprinterski” i pokonywałem go w czasie poniżej 45 minut, ale czterdziestu dwóch kilometrów ciągle się bałem. Miedzy nami mówiąc nie bałem się zmęczenia, ani wysiłku, ani nawet kiepskiego wyniku. Bałem się jakiejś totalnej kompromitacji. Wciąż z tym obciążeniem psychicznym osoby publicznej, czyli tak zwanej „małpy”, bałem się, że jeżeli nie wytrzymam i będę musiał wsiąść do końcowego autobusu zbierającego kontuzjowanych i wyczerpanych - nie przeżyję tego wstydu.

Postanowiłem przeprowadzić próbę generalną, oczywiście sam, oczywiście na szosie, bo tylko tam mogłem być pewien przebieganego dystansu. Licznikiem samochodowym zmierzyć trasy nie mogłem, bo w owych czasach samochodu już nie miałem, został spalony na początku stanu wojennego przez SB, która chciała mi w ten sposób dyskretnie dać do zrozumienia, że nie powinienem zajmować się działalnością antysocjalistyczną. Miejsce do próby wybrałem starannie, była to obwodnica Trójmiasta, wtedy mało uczęszczana, z szerokim asfaltowym poboczem, z pieczołowicie powbijanymi słupkami co sto metrów i co kilometr. Zacząłem w Chylonii, zawróciłem dokładnie po 21,100 km gdzieś w okolicach lotniska Rębiechowo (czas 2 godz.13’) i kompletnie wyczerpany, ale szczęśliwy, znalazłem się znów w Chylonii po 4 godzinach i 42 minutach. Udało się! Uznałem, że teraz mogę spróbować startu przy ludziach.

Nie mając zielonego pojęcia o racjonalnym treningu i w ogóle o jakichkolwiek zasadach tyczących biegania postanowiłem „kuć żelazo póki gorące” i ostro zacząć przygotowywać się do startu w jakimś maratonie już organizowanym, oficjalnym. Postanowiwszy, pobiegłem w lasy sopockie już następnego dnia i oczywiście nabawiłem się kontuzji, która całkowicie uniemożliwiała mi bieganie przez ponad pół roku. Cały zaś rok musiał upłynąć do chwili kiedy znów mogłem sobie zmierzyć czas na 10 kilometrów i było to grubo powyżej 45 minut. Nauczony przykrym doświadczeniem trenowałem dalej wytrwale, ale odpoczywałem już teraz po każdym forsownym biegu na czas.

Potem nagle polepszyły mi się warunki treningowe. Po kilku latach paszportowego embarga, Polska Ludowa doszła do wniosku, że okaże mi swą łaskawość, może zresztą miała nadzieję, że jak wyjadę, to nie wrócę i w roku 1988 dała mi wreszcie paszport. Ruszyłem w objazd po Ameryce, po której równie łatwo się jeździ, co i biega, a to z uwagi na ogólną życzliwość wobec biegających, przepiękne, powszechnie dostępne  trasy, czasem nawet z darmową wodą po drodze i mnogość wygodnych butów do biegania. Po raz pierwszy mogłem się przekonać, wybiegłszy w nowokupionych „Nike Air Paegasus Racer” co to znaczy lekki, wygodny but. Plus fachowy sprzedawca, który wiedział, jaki rodzaj zaproponować. Spytał ile ważę (trochę niepotrzebnie, bo chyba było widać, że nic) spytał czy do treningu czy do startu i na jakim dystansie. Potem podał wyżej wymienioną parę, w której postanowiłem dotrwać aż do startu w „Old Style Marathon Chicago ‘88”. W nowojorskim już wszystkie miejsca były wykupione, obowiązywał limit - o ile dobrze pamiętam - 22 tysiące uczestników.

Trenowałem naprawdę solidnie. Kiedy tylko nie miałem „zajęć służbowych” przebiegałem co najmniej 20 kilometrów dziennie. W każdą pogodę i w każdych warunkach klimatycznych. Tylko w ponad czterdziestostopniowych upałach w Arizonie ograniczałem się do półtorej godziny. W dalszym ciągu oczywiście niefachowo, sam, bez rozgrzewki przed biegiem i bez rozciągania, o którym wtedy jeszcze w ogóle nawet nie słyszałem. Piszę to po to, żeby zwrócić uwagę ewentualnych początkujących, że tak robić absolutnie nie należy. Dwa miesiące przed maratonem zaaplikowałem sobie start w półmaratonie w San Diego, tam pierwszy raz zobaczyłem jakie to dziwne ruchy wykonują moi konkurenci długo przed startem. Czas na 13 mil miałem niezły, godzina i trzy kwadranse, miejsce 1628 (na sześć tysięcy startujących) a w mojej grupie wiekowej 71 (na trzystu). Ten sukces ogromnie mnie rozochocił i pobudził apetyt. Kalkulowałem, że jeżeli na trasie Chylonia - Rębiechowo było górzyście, a w Chicago będzie płaściutko, jeżeli na obwodnicy miałem potwornie ciężkie buty z MHD, wierzch sztruksowy, pod spodem kawał twardej gumy, a teraz lekkie Nike, jeżeli wtedy z braku pewności siebie popełniłem błąd i pierwszą połowę biegłem za wolno, to teraz wiedząc, że połówkę lekko zrobię poniżej dwóch godzin - powinienem przebiec maraton gdzieś tak w granicach czterech godzin, a może… a może… poniżej?

 O święta naiwności! Nadszedł ów wielki dzień. Osiem tysięcy startujących. Start w centrum, bieg dookoła Downtown, meta w parku nad jeziorem. Pierwszą połówkę przebiegłem jednak w dwie godziny i trzy minuty. Ale stosunkowo lekko. Jeszcze liczyłem, że nadrobię. Niestety, z maratonem żartów nie ma. Na trzydziestym kilometrze już myślałem, że w ogóle nie dam rady. Bolało mnie wszystko, co tylko mogło. A obok biegł facet z psem na smyczy i jeszcze udzielał w czasie biegu wywiadu do radia. Dopiero kiedy do mety zostało poniżej pięciu kilometrów, pomyślałem sobie, że teraz, to już dobrnę do mety, choćbym miał nawet na czworakach i to mi trochę dodało sił. Ostatnim zrywem ambicji zebrałem się jeszcze na finisz i wyprzedziłem przed metą kilku staruszków, zdziwionych, że komuś zależy na tych ułamkach sekund. Niestety wiele to nie dało. Czas kiepski: 4:27:42.

Ale jednak dobiegłem. Rezultat i wysiłek jaki musiałem poświęcić świadczy dobitnie, że maratony nie są moją specjalnością, że w ogóle nie powinienem był startować i że słusznie nie ponowiłem już próby. Ale z drugiej strony, czy mógłbym mieć taką satysfakcję, jaką mam do dziś, gdyby poszło łatwo? Mam w domu pięć statuetek za coroczne zwycięstwa różnych moich programów na festiwalach Dobrego Humoru, dwie statuetki telewizyjnych „Wiktorów”, jednego „Superwiktora” i dziesiątki innych nagród. I medal za ukończenie „Old Style Marathon”. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że ten jeden medal cieszy mnie bardziej niż cała reszta razem wzięta.           

Autorem tekstu jest Jacek Fedorowicz, aktor, dziennikarz i satyryk. Biegacz z zamiłowania.